Żyć Dobrze

Czas apokalipsy XXI wieku

Czas apokalipsy XXI wieku

Kto z nas, oglądając w serwisach informacyjnych relacje z Afganistanu, nie zastanawiał się, co tam się dzieje? Pluton Wyrzutków to wspomnienia wojenne Seana Parnella, dowódcy plutonu „zielonych czaszek", jednego z najbardziej zasłużonych oddziałów wojny afgańskiej, który w 2006 roku był w sercu wojny z islamskimi rebeliantami przy granicy z Pakistanem.

 

Męstwo i przerażenie, okrucieństwo i współczucie, duma i palący wstyd - wojenna codzienność oficera piechoty amerykańskiej. Ta znakomita książka pozwala znaleźć się na chwilę w samym centrum działań wojennych, poczuć przypływ adrenaliny i prawdziwe emocje oraz obserwować, jak tworzą się wyjątkowe więzi łączące towarzyszy broni na zawsze.

Porywająca lektura dla fanów Helikoptera w ogniu i Szeregowca Ryana. Sean Parnell, John R. Bruning - Pluton Wyrzutków

A teraz na zachętę fragment książki, który został udostępniony specjalnie dla czytelników naszego serwisu. Jeśli was zainteresuje to książka dostępna jest już w księgarniach.

 

ROZDZIAŁ DWUNASTY
APOKALIPSA ŻYWYCH TRUPÓW

...Ciemność.

... Nic.

Gdzie ja jestem?

Poranna scena w Hindukuszu zniknęła i zastąpiła ją bezdenna pustka.

Sean?

Ten głos...

Sean, musisz wstać.

Dziadku?

Sean, obudź się już.

Wytężałem wzrok, ale mój dziadek wciąż krył się w aksamitnej ciemności. Słyszałem tylko jego spokojny, krzepiący głos.

Wstawaj, Sean. Musisz już wstać. Wstań, zrób to dla mnie.

Nagle zapiekła mnie twarz. Chciałem zobaczyć, co mnie uderzyło, ale nie byłem w stanie przebić wzrokiem pustki.

Czy ja śnię?

Usiłowałem pokręcić głową, ale nie zdołałem uruchomić w tym celu odpowiednich neuronów. Szybowałem tylko, oczarowany tą chwilą.

Znowu pieczenie na twarzy. Przynajmniej coś czuję. Chciałem podnieść rękę, żeby dotknąć policzka i bronić się przed kimś, kto mnie bił. Ręka odmówiła mi posłuszeństwa. Poczułem się wybebeszony, jak gdyby moja świadomość została jakimś sposobem oddzielona od ciała.

Sean, wstawaj!

- Dziadku, gdzie jesteś? - spróbowałem krzyknąć, ale nie udało mi się wydobyć głosu. Po prostu dryfowałem jak opuszczony okręt, zagubiony w czasie i przestrzeni.

Znowu poczułem piekący ból policzka. Tym razem przez nicość przebiła się szpilka światła. Było coraz jaśniejsze, rozprzestrzeniało się, aż wreszcie rozlało się po czerni niczym pożar lasu. Rozpalone, oślepiające białe światło, pożerające pustkę.

Ból narastał i przeniósł moją świadomość z powrotem w ciało. Paliła mnie prawa noga. Nadal nic nie widziałem, ale czułem ból.

W bieli poruszały się jakieś kształty. Przez chwilę wydawało mi się, że przez mleczną błonę widzę niebo, było jednak niewyraźne i bezbarwne. Poruszyła się nade mną czyjaś twarz, chciałem wyciągnąć rękę, lecz nadal nie byłem w stanie nakłonić ciała do posłuszeństwa.

Twarz stała się wyraźniejsza i w końcu z trudem rozpoznałem starszego kaprala Tima Staltera, jednego z dowódców sekcji z drużyny Campbella.

Poruszał ustami. Dlaczego nie słyszę, co mówi? Próbowałem czytać z ruchu warg, ale bez powodzenia. Uderzył mnie w policzek otwartą dłonią w rękawiczce. To tłumaczyło, dlaczego piekła mnie twarz. Ale co się stało, do cholery?

Teraz w moich uszach zabrzęczał telefon. Słyszałem tylko dzwonienie. Oszołomiony, spróbowałem się rozejrzeć i zrozumiałem, że leżę na wznak, jakieś cztery metry od miejsca, gdzie, jak podpowiadała mi pamięć, ostatnio stałem. Drzewo, obok którego przechodziłem, wyglądało tak, jak gdyby jakiś olbrzym przełamał je na pół.

Potem zobaczyłem Sabatkego. Twarz miał umazaną krwią, jej szkarłat zaplamił mu kamizelkę.

Nagle wrócił mi słuch i w mgnieniu oka brzęczyk telefonu ustąpił huraganowi innych odgłosów. Ta zmiana obezwładniła mój system nerwowy. Przez chwilę byłem bezradny wobec tego sensorycznego przeciążenia i przytłoczony rozbrzmiewającymi staccato seriami z kaemów, eksplozjami oraz przeraźliwymi okrzykami.

- Panie poruczniku! Panie poruczniku! Nic panu nie jest? - krzyczał do mnie Stalter.

A co by mi miało być?

Znowu mnie uderzył.

- Panie poruczniku, zajebało pana!

Wydawało mi się, że moja prawa noga płonie żywym ogniem. Spojrzałem w dół i zobaczyłem odłamek, skwierczący na nogawce. Strząsnąłem go, zgasł na ziemi.

Zauważyłem, że za plecami Staltera jedno z drzew porastających grań naszej górskiej reduty pęka, rozszczepiając się na wszystkie strony. Korona drugiego zniknęła w aureoli dymu. Nadpalone i połamane gałęzie spadały na moich ludzi. Ktoś tu mordował przyrodę.

I nas.

W górze wybuchło coś jeszcze. Odłamki świsnęły w pobliżu niczym stalowy cyklon, a Stalter osłonił mnie własnym ciałem.

Spróbowałem usiąść, ale świat przechylił się na bok i poczułem, że osuwam się z powrotem na miękką ziemię. Stalter chwycił mnie za kamizelkę i przyciągnął do siebie. Świat przechylił się teraz w drugą stronę. Szczyt naszej góry wydawał się kołysać na ogromnych falach oceanu.

- Panie poruczniku, nic panu nie jest? - zapytał znowu Stalter.

Gdzie jest mój dziadek?

Wtedy przypomniałem sobie, że od pół roku nie żyje.

W tym momencie jeden z naszych ciężkim kaemów plunął ogłuszającą serią. Z trudem odwróciłem głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Greeson leżał na brzuchu, kryjąc się za jakimś pniem. Trzymał broń przy ramieniu, a kiedy zauważył, że na niego patrzę, zawołał: - Panie poruczniku, dostałem, kurwa! Rozwalają nas!

Świat zawirował, głowa przechyliła mi się na bok. Nie upadłem tylko dlatego, że Stalter znów mnie podtrzymał. Głowa poleciała mi na prawo i spojrzałem w bok. Zauważyłem wóz Baldwina. W wieży siedział Campbell i strzelał z „diabelskiej mamuśki". To dziwne.

Wtedy zobaczyłem Baldwina.

Ojca dwojga dzieci.

Regina, jego sympatia jeszcze z liceum, czeka w nędznym domu w Fort Drum na powrót męża.

Baldwin leżał koło wozu Campbella, a z otwartej rany w jego nodze tryskała krew.

- Trzymaj się, Bennett! - usłyszałem jego głos. Zamiast zatamować krwawienie, próbował ratować dowódcę swojej sekcji, starszego kaprala Garvina, któremu kula rozerwała ramię. Z rany w zastraszającym tempie lała się krew. Baldwin ściągnął swój pas, by użyć go jako opaski uciskowej.

Obrażenia Baldwina wyglądały groźnie. Chciałem zawołać doktora Pantoję, lecz wciąż nie mogłem zmusić mojego ciała do posłuszeństwa i zamiast słów z moich ust wydobył się tylko nieartykułowany gulgot.

Phil.

Tyle krwi.

Pobliskie drzewa przeciął rój szerszeni: to ogień z karabinów maszynowych. Prowadzą go na pewno z tamtych grzbietów górskich po drugiej stronie doliny.

Leć do Baldwina i Garvina, już!

Zawodowy żołnierz, którym byłem, wiedział, że muszę skierować ostrzał artyleryjski na te zbocza.

Jesteś potrzebny swojej rodzinie, Sean. Wstawaj.

Ręce miałem jak z gumy. Kręciło mi się w głowie. Spróbowałem usiąść prosto, ale osunąłem się z powrotem w objęcia Staltera.

Kolejna eksplozja nad naszymi głowami ścięła korony kilku dalszych drzew i zasypała nas wirującymi gałęziami. Rozpryskowe pociski moździerzowe. Wcześniej nie spotkaliśmy się tutaj z tak zaawansowaną technicznie bronią.

Daleko na lewej flance Sabatke stał odważnie pośrodku tej trąby powietrznej, krzycząc do swoich ludzi, żeby się gdzieś ukryli. Pocisk moździerzowy wybuchł zaledwie kilka metrów od niego. Zakrył twarz ręką, ale nie przypadł do ziemi; wciąż wystawiony na kule, krzyczał do swoich ludzi, którzy leżeli na płask wokół jego hummera. Kule rykoszetowały od wozu, wzniecając kłęby pyłu pod nogami Sabatkego. Wydawało się, że nie zważa na niebezpieczeństwo.

W wieży jego hummera starszy kapral Emerick pruł z karabinu maszynowego. Widziałem, jak wystrzeliwuje osiem czy dziesięć pocisków naraz, niczym podczas ćwiczeń, rąbiąc w zbocza po drugiej stronie doliny. Przytrzymaj spust i powiedz: „Giń, matkojebco, giń!". Puść i powtórz serię, jeśli trzeba. W ten sposób utrzymasz cel, nie zmarnujesz amunicji i zmniejszysz ryzyko, że zatnie ci się broń.

W górze eksplodował następny pocisk moździerzowy i kawałki okaleczonego drzewa znowu zasypały Sabatkego. Głowa Emericka została odrzucona w tył, trysnęła krew. Emerick wypadł z wieży i zniknął mi z oczu.

Siedziałem z wyciągniętymi nogami jak czytające książkę dziecko, gdy jeden z naszych ludzi zginął na moich oczach. Nie byłem nawet w stanie zareagować, po prostu wpatrywałem się w pustą wieżę jak pijany.

Galang przed chwilą zabił mojego brata.

Nagle porwała mnie taka wściekłość, że przyćmiła ból.

Emerick. Artysta naszego plutonu. Ojciec nowo narodzonego dziecka. Jego żona, Jessica, jest uroczą i miłą kobietą. Ich także odwiedziłem w szpitalu, dzieląc z nimi radość przez kilka krótkich chwil, kiedy zostali rodzicami. A teraz widziałem,

jak ginie.

Dźwignąłem się chwiejnie na nogi. Kule rozorywały ziemię wokół Staltera i mnie, bo ostrzeliwał nas jeden z kaemowców Galanga. Zachwiałem się, ale Stalter mnie podtrzymał.

- Trzymam pana, panie poruczniku. Trzymam pana - powiedział.

Opierając się o Staltera, wstałem.

Leć do Baldwina i Garvina. Już.

Campbell zawył z wściekłości i wystrzelił ostatnią stunabojową taśmę. Nim załadował nową, zerknął w dół na Baldwina i Garvina.

- Trzymaj się, stary, trzymaj się! - Jego głos podniósł się o całą oktawę. - Doktorze! Doktorze! Jest nam pan potrzebny!

Pomóż im, Sean! Bierz dupę w troki i leć tam.

Nie. Moje serce ścisnęło się z żalu i przejaśniło mi się w głowie. Skup się. Bądź dowódcą, którego potrzebuje cały pluton.

W tej chwili poczułem, że coś we mnie umarło.

Zadanie bojowe czy ludzie, których kochasz?

Najpierw zadanie.

Rzeczywistość stopniowo odbierała mi człowieczeństwo.

Musiałem podjąć decyzję.

- Mój wóz. Idziemy! - krzyknąłem mu do ucha.

Wsparłem się na Stalterze i razem ni to pobiegliśmy, ni to powlekliśmy się do mojego hummera. Kiedy do niego dotarłem, wyrwałem Reuterowi nadajnik z ręki.

- Baza Barmal, tutaj Black Hawk trzy sześć. - Czy to naprawdę mój głos?

Na wschodnim zboczu góry zabrzmiała eksplozja. Moździerz? Granatnik? Wybuchy następowały teraz jeden po drugim. Na północy eksplodował kolejny moździerzowy pocisk rozpryskowy, siekając i tak już pokiereszowane drzewa.

- Black Hawk trzy sześć, tu Black Hawk pięć, co tam się u was dzieje, do cholery? Wszystko słyszymy! - Odezwał się oficer wykonawczy naszej kompanii.

- Dostajemy łomot. Nieprzyjaciel ma przewagę liczebną i potrzebujemy pomocy. Wyślijcie nam natychmiast QRF.

Na chwilę, zanim moje słowa dotarły do oficera, zapadła cisza. Od mojego hummera odbiła się kula. Ołowiany pancerz wydaje charakterystyczny głuchy dźwięk, zupełnie niepodobny do jakiegokolwiek innego odgłosu na świecie.

- Zrozumiałem! Zrozumiałem! - Przez szum przedarł się podekscytowany głos wykonawczego. - Przyślemy wam kogoś możliwie jak najszybciej.

Możliwie jak najszybciej? Co to w ogóle znaczy? Tu giną moi żołnierze. Oddziałem szybkiego reagowania był drugi pluton. Odkąd w zeszłym miesiącu wpadli w zasadzkę, sierżant Burley okazywał wyraźną niechęć do angażowania się w kolejne bitwy. Bywało, że wyjeżdżał ze swoimi ludźmi na patrol i zajmował jakąś bezpieczną pozycję, a potem przekazywał do bazy meldunki z fałszywych lokalizacji, by wyglądało na to, że krąży po okolicy zgodnie z rozkazem. I taki człowiek miałby dowodzić oddziałem ratunkowym? To nie wróżyło nic dobrego.

- Panie poruczniku, musimy się stąd wydostać - powiedział Reuter głosem tak odległym, jakby mówił z grobu.

No to zrobimy tak. Zawsze pozostaniemy na placu boju i będziemy się bić aż do końca. Nigdy się nie cofniemy. Nigdy nie oddamy pola nieprzyjacielowi i nigdy nie pozwolimy mu odnieść moralnego zwycięstwa.

Rozejrzałem się po naszych pozycjach. Wóz Baldwina wyglądał niczym tarcza na strzelnicy na jakimś zjeździe amerykańskich rasistów. W masce ziały dziury po pociskach, szyby w oknach pokrywała pajęczyna pęknięć. Campbell wciąż siedział w wieży, ale nad zderzakiem jego hummera unosiła się para z uszkodzonej chłodnicy. Wóz Sabatkego był w jeszcze gorszym stanie - sflaczałe opony, z silnika bił dym, szyby popękane. Na moim hummerze zauważyłem szramy na zderzaku, masce i drzwiach.

Nasza jedyna przewaga nad tymi facetami to charakter. Ale gdzie przebiega granica pomiędzy walką o moralne zwycięstwo a powtórką z Alamo?

Wtedy zrozumiałem, że jest to pytanie akademickie. Ucieczka nie wchodziła w rachubę.

- Reuter, nie możemy się ruszyć, mamy trzy unieruchomione wozy.

- Taa, ale, panie poruczniku... Musimy stąd spierdalać.

Położyłem mu rękę na ramieniu.

- Reuter, posłuchaj mnie. Nie możemy odjechać. Ale możemy obłożyć ogniem te zbocza. I jaskinię. Zrozumiałeś?

Skinął powoli głową.

- I tak trzymaj, brachu. Niech te sto piątki zaczną dla nas koncert. - Podałem mu nadajnik. Przez chwilę przyglądał mu się z ciekawością, jakby nie mógł pojąć, o co mi chodzi. Potem zaskoczył, a jego wzrok nabrał ostrości.

- Zrozumiałem, panie poruczniku.

- Wiem, Reuter. Zawsze można na ciebie liczyć.

Włączył mikrofon i zabrał się do pracy.

Na tylnym siedzeniu z lewej strony siedział w moim wozie specjalista Bobby Pilon. Był wysoki, szczupły i wysportowany, a jego głos, o ironio, do złudzenia przypominał głos Toweliego z South Park. Przyglądał mi się niespokojnymi oczami, twarz miał bledszą niż zwykle. Reszta chłopaków z plutonu wołała na niego „Puder", miał bowiem cerę jak Kacper, przyjazny duch z kreskówki.

Karabin M249 SAW stał lufą do góry, oparty między jego nogami, z magazynkiem skierowanym w stronę przedniego fotela.

- Pilon. Hej, co u ciebie?

Żadnej odpowiedzi. Przyglądał mi się swoimi pełnymi strachu błękitnymi oczami. Nie miałem wątpliwości, że obaj mieliśmy podobny wyraz twarzy.

- Pilon, musimy ich obłożyć ogniem - odezwałem się znowu. - Dlatego potrzebuję każdego żołnierza i każdego karabinu na stanowisku.

Oczy Pilona znieruchomiały, wpatrując się we mnie.

- Potrzebuję twojego karabinu na wschodniej flance, przy wozie Baldwina. Możesz wzmocnić ten odcinek naszych pozycji?

Zerknął za moje plecy na burzę ogniową na szczycie. Wciąż spadały na nas pociski moździerzowe. Ogień z broni maszynowej ciął drzewa, skały i pojazdy. Baldwin i Garvin leżeli zakrwawieni, jeden na drugim. Żeby wykonać mój rozkaz, Pilon musiałby przebiec przez tę całą otwartą przestrzeń.

- Zrozumiałem, panie poruczniku - odpowiedział bez emocji w głosie. Rozpiął pas bezpieczeństwa i wyślizgnął się z hummera. Popatrzył na mnie po raz ostatni i zauważyłem, że strach w jego oczach zastąpiło spokojne zdecydowanie. Ogarnęło mnie mdlące poczucie, że właśnie posłałem tego łagodnego dzieciaka z Michigan na śmierć.

Bez słowa, z bronią gotową do strzału, Pilon wpadł w sam środek piekła, które rozpętało się na szczycie. Zobaczyłem, że się potyka, jeden raz, drugi, odzyskał jednak równowagę i pobiegł dalej. Nad jego głową zaskwierczał granat z wyrzutni. Kule z kaemów rozrywały ziemię. Pilon nie zwolnił - nawet się nie zawahał.

Jak człowiek znajduje w sobie tyle odwagi?

Powinienem być tam razem z nim. Wschodnia flanka znalazła się w centrum bitwy, i to było miejsce dla dowódcy plutonu. Powinienem był pobiec tam z Pilonem.

- Black Hawk trzy sześć, tu Black Hawk sześć - zdekoncentrował mnie głos kapitana Dye'a. Złapałem nadajnik i od­powiedziałem: - Black Hawk trzy sześć, dostajemy tu baty, panie kapitanie.

- Widzimy pociski rozpryskowe. Wpadliście w niezłe gówno - powiedział.

- Nie wytrzymamy - powiedziałem krótko.

- Trzymaj się, bracie, jedziemy do was.

Odetchnąłem z ulgą. Kapitan był zaledwie o kilka kilometrów dalej na północ z wyposażonymi w ciężką broń hummerami oddziału Delta. Na szczęście nie musimy polegać na drugim plutonie Burleya.

Dye nas nie zawiedzie.

Odłożyłem nadajnik i odwróciłem się w stronę pola bitwy. Pilon dobiegł na wschodnią grań. Jednym płynnym ruchem padł na brzuch i rozstawił dwójnóg, dokładnie tak, jak uczył go tego Sabo w Fort Drum. Chwilę później jego kaem plunął ołowiem.

Pora dołączyć do żołnierzy na pozycjach. Zebrałem się w sobie. Przy tej sile ognia, którym nieprzyjaciel raził teraz nasz szczyt, potyczka z 7 maja przypominała rozgrzewkę.

Przylgnąłem do zderzaka hummera, szykując się do biegu.

Jest tylko jeden sposób, żeby poradzić sobie w takim momencie. Odwaga to towar ulotny, który łatwo stracić w jednej chwili, przywołując choćby jedno miłe wspomnienie z domu. Grill w ogródku za domem, fragmentaryczne reminiscencje tańca przy księżycu z piękną dziewczyną - w boju takie rzeczy działają na psychikę niczym kula u nogi. Jedno spojrzenie wstecz na to, co było, sprawia, że żołnierz zaczyna tęsknić za tym, co może jeszcze przeżyć w przyszłości. Taka tęsknota bywa kaustyczna jak kwas. Wypala determinację, potrzebną, żeby wykonać żołnierską robotę.

Jedna zabłąkana myśl może sparaliżować człowieka równie skutecznie jak kula w kręgosłup.

Daj się porwać tej chwili, Sean.

Zacząłem przebierać nogami. Ciągle kręciło mi się w głowie po wybuchu pocisku moździerzowego, biegłem więc przez otwartą przestrzeń jak pijany, słysząc wszędzie dookoła wystrzały, przypominające trzaskanie z bata. Nagle coś mną zachwiało i niemal się przewróciłem. Zatoczyłem się, ale w ostatniej chwili odzyskałem równowagę i pobiegłem dalej. Dopiero później znalazłem otwór po kuli w plecaku.

Nad nasze stanowiska nadlatywało ze świstem coraz więcej granatów. Jeden wybuchł po mojej prawej ręce na grani. Drugi przeleciał mi nad głową i eksplodował za moimi plecami. Trajkotały karabiny maszynowe. Moi ludzie klęli, na czym świat stoi. Biegłem dalej.

W końcu rzuciłem się na ziemię za drzewem w pobliżu Pilona.

Roztaczał się stamtąd widok na całe pole bitwy. Nieprzyjaciel rozmieścił po trzy karabiny maszynowe na każdym zboczu po drugiej stronie doliny. Rebelianci ustawili je w ten sposób, że linie ich ognia przecinały się dokładnie na naszym szczycie. Trzeba było kogoś sprawnego taktycznie, by zająć takie pozycje, i zastanawiałem się, czy to nie Galang osobiście kieruje tą bitwą.

Zaatakowali z moździerzy, żeby przygwoździć nas do ziemi, i w tym czasie rozmieścili karabiny maszynowe na zboczach. Kiedy znalazły się już na stanowiskach, zgotowały nam piekło. Mieliśmy do czynienia z bardzo silnym oddziałem. Jak często jakiś amerykański pluton spotykał się z tak przytłaczającą siłą ognia? Sześć ciężkich karabinów maszynowych plus moździerze - nie było żadnej możliwości, żebyśmy mogli długo to wytrzymać.

Po mojej lewej ręce Baldwin zakładał Garvinowi opaskę uciskową na ramię. Noga Baldwina nie wyglądała dobrze, a ziemia wokół niej była przesiąknięta krwią.

Idź do niego.

Człowiek, którym byłem dawniej, starł się z dowódcą, którym musiałem być na polu walki.

- Pantoja! Jesteś nam tu potrzebny! - Równie dobrze mógłbym szeptać podczas huraganu.

Skup się.

Jaki będzie ich następny ruch? Na szkoleniu uczyliśmy się prowadzić działania zaczepne, wykorzystując jedną drużynę do postawienia zapory ogniowej na pozycjach wroga, zanim zaczynaliśmy się do niego zbliżać. Zasypując przeciwnika ołowiem, unieruchamialiśmy go, by inne nasze drużyny mogły uderzyć z flanki. Pododdział, który zajmował się takim ostrzałem, nazywaliśmy zespołem wsparcia ogniowego.

I to właśnie zrobił nieprzyjaciel po drugiej stronie doliny - umieścił tam dwa zespoły wsparcia ogniowego.

Będą was podchodzić, Sean.

To nie była zasadzka z 7 maja typu „uderz i odskocz". Galang na pewno będzie chciał nas dopaść. I to już lada chwila.

Dwa zespoły wsparcia ogniowego. Co to znaczy?

Wśród moich ludzi wybuchły dwa granaty. Słyszałem pełne wściekłości krzyki żołnierzy.

Dwa stanowiska wsparcia. Zaatakują z dwóch stron. Ja bym tak zrobił, gdybym dysponował kompanią w pełnym składzie.

Usiadłem gwałtownie, bo przeszył mnie dreszcz przerażenia. Nieprzyjaciel przejął inicjatywę, miał przewagę ogniową i zajmował wyższe, lepsze pozycje. Taktyczna szala przechyliła się mocno na jego stronę. Mieliśmy poważne kłopoty.

- Przygotować się na atak bezpośredni! Przyjdą z tamtych masywów!

- Panie poruczniku! - odkrzyknął Sabatke. - Zaczyna nam brakować amunicji! Jeszcze chwila i nic nam nie zostanie!

Na stanowiskach widziałem właściwie tylko rannych. Garvin, Baldwin, Greeson, Sabatke - wszyscy krwawili i byli pokaleczeni. Wieża Emericka pozostawała pusta. Wygnałem z pamięci wspomnienie tej chwili, kiedy go trafiono.

Zdałem sobie sprawę, że potrzebujemy kogoś, kto by obsłużył jego kaem.

Campbell sprawdził swoje zapasy amunicji.

- U mnie to samo, panie poruczniku. Zaraz mi zabraknie.

- Oszczędzać amunicję, do cholery! - usłyszałem za sobą warknięcie Greesona. - Nie strzelajcie, jeżeli ich nie widzicie. Zrozumiano? Strzelać tylko do widocznych celów!

Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, jak stoi na krzywych nogach, nieugięty nawet w tak krytycznej sytuacji pomimo rannego ramienia. Poczułem przypływ uwielbienia dla tego faceta.

- Panie poruczniku, musimy zabrać stąd rannych.

Miał rację. Garvin i Baldwin znaleźliby się dokładnie na środku szlaku nieprzyjacielskiego natarcia i nie byliby w stanie zareagować. Należało zabrać ich ze wschodniej flanki i przekazać w ręce doktora Pantoi koło mojego hummera.

- Zrozumiałem.

Odgłos ognia pośredniego wzmógł się. Granaty o napędzie rakietowym, moździerze i karabiny maszynowe biły w nasze wzgórze. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to nie wychylać się. Ale wzięli nas w ogień krzyżowy i nigdzie nie było bezpiecznie.

Zerknąłem za drzewo i patrzyłem, jak na obu zboczach jarzą się lufy kaemów. Zastanawiałem się, jak idzie Reuterowi z naszym wsparciem artyleryjskim.

No dawaj, Reuter, musimy usłyszeć przemowę tych wielkich dział.

Nasi wrogowie nie dali nam na to czasu. Wyjąc jak potępieńcy, wysypali się na grań na wschodzie i zaczęli zbiegać po drzewiastych zboczach na dno doliny. Dwie duże grupy gnały ku nam w śmiercionośnym pędzie, który przypominał cykl apokaliptycznych filmów o żywych trupach, nakręcony kiedyś w moim rodzinnym mieście, w Pensylwanii. „Świt żywych trupów w Afganistanie". Rebelianci byli już bliżej niż kilometr i zrozumiałem, że za kilka minut nas dopadną. Najwyraźniej o to im chodziło. Gdyby zdołali przebyć dolinę, zanim nam udałoby się obłożyć ich ogniem pośrednim, nie mielibyśmy żadnych szans.

Zbiegli już w dolinę. Płynnie omijali skały i drzewa, nie zwalniając i nie wahając się ani przez chwilę. Kierowali się ku naszym północno-wschodnim i południowo-wschodnim flankom, rozbiegając się szeroko i tworząc wokół nas jak gdyby dwie szczęki gigantycznych szczypiec.

Większość z nich biegła z gotowymi do strzału kałasznikowami, ale inni dźwigali na ramionach granatniki albo lekkie karabiny maszynowe. U pasów w skórzanych pochwach nosili straszliwe, dwudziestocentymetrowe lub jeszcze dłuższe, noże.

Przypomniałem sobie nakręcony przez talibów film wideo, przedstawiający egzekucję jakiegoś bezbronnego afgańskiego żołnierza, któremu za pomocą takiego właśnie noża odcięto głowę, powoli, żeby zintensyfikować ból i przerażenie. Umierający wydawał nieartykułowane dźwięki i krzyczał, wykrwawiając się, aż w końcu zwisł bezwładnie w ramionach swojego oprawcy, a jego głowa została całkowicie oddzielona od ciała.

Idą nam odciąć głowy.

Sięgnąłem do przenośnego nadajnika, ale okazało się, że na początku potyczki został zerwany z mojej torby na piersiach. Nie miałem zatem wyboru; musiałem wrócić do mojego hummera, nawiązać kontakt radiowy i zorganizować ratunek dla Baldwina i Garvina.

Wstałem i pobiegłem z powrotem wśród gradu pocisków, pochylając głowę. Kiedy dotarłem do wozu, doktor Pantoja opatrywał przy nim mojego strzelca, obsługującego M240, Howarda, który klęczał z wyciągniętymi ramionami i trząsł się na całym ciele. Miał poparzone i poczerniałe dłonie, a na twarzy krew, strzępy skóry i ścięgna. W jego włosach ujrzałem czerwone drobinki ludzkiego ciała i białe okruchy kości.

- Granat wybuchł mi przed nosem, panie poruczniku.

Wyjaśnił, że to, co ma na twarzy i we włosach, pochodzi z rany Garvina. Howie stał za nim, kiedy trafili Bennetta.

Mówił spokojnym głosem.

- Niech się pan o mnie nie martwi. Mogę spokojnie dalej zabijać tych dupków.

Greeson wyszedł z ukrycia, by podbiec do Garvina i Bald­wina. Jego pojawienie się wywołało burzę ogniową na obu nieprzyjacielskich stanowiskach. Rzucił się płasko na ziemię, a kule siekały ziemię wokół niego.

Zwróciłem się do Pantoi i Howiego.

- Chłopaki, musimy zabrać stąd Garvina i Baldwina.

Obaj skinęli głową. Byli gotowi na wszystko. Pantoja spojrzał na rannych. Garvin leżał oparty o drzewo, a pas Baldwina, służący mu jako krępulec, miał na ramieniu pod barkiem. Był blady i wyczerpany.

Baldwin leżał obok na czerwonawej ziemi, a z dziury w cholewce jego buta na wysokości goleni leciała krew.

- Musimy się tam jak najszybciej dostać - powiedział Pantoja, gdy skończył bandażować ręce Howarda i zakleił opatrunek plastrem.

- Howie, możesz nas osłaniać z dwieście czterdziestki, kiedy będziemy ich stamtąd wyciągać?

- Tak, panie poruczniku.

- To leć.

Howie przytulił karabin zabandażowanymi dłońmi i puścił się biegiem pod nieprzyjacielskim ogniem. Nie przebiegł jeszcze kilkunastu kroków, zanim nie dalej niż piętnaście metrów od niego wbił się w ziemię pocisk moździerzowy. Miał szczęście, bo odłamki poleciały w bok. Chwilę później Howie ogarnięty falą uderzeniową przyklęknął na jedno kolano, kiedy na nasz szczyt posypał się znów grad pocisków z broni maszynowej. Podniósł się natychmiast - bez chwili wahania - i pobiegł dalej, aż dotarł na pozycję na skraju naszego stanowiska obronnego. Rozstawił swój karabin i przyłączył się do strzelających.

Czy mam tylko patrzeć i siedzieć przy radiu? Czy wrócić do bitwy?

Czy może powinienem jednak zrobić coś, co sprawi, że będę miał czyste sumienie?

Czasami jako dowódca musiałem ratować cząstkę dawnego siebie, nawet jeżeli oznaczało to wystawienie na szwank dobra całego plutonu.

Zwróciłem się do Pantoi.

- Doktorze, my też musimy im pomóc. Idzie pan?

- Z panem zawsze, panie poruczniku.

- Gotowy? Raz... Dwa... Trzy!

Wypadliśmy z ukrycia zza hummera i puściliśmy się biegiem prosto do Baldwina. Kula świsnęła mi tuż koło ucha. Druga ponownie rozerwała mój plecak. Trzecia wryła się w ziemię w miejscu, gdzie miałem właśnie zrobić następny krok.

Doktor biegł kilka metrów obok.

Po mojej lewej ręce coś eksplodowało. Fala uderzeniowa zagarnęła mnie i ścięła z nóg w chwili, kiedy na plecach i z boku poczułem żar jak z pieca. Upadłem i zacząłem turlać się po ziemi, aż wreszcie ziemia, niebo, drzewa i skały zniknęły raz jeszcze w strasznej, mrocznej pustce.