Jeśli artykuły w popularnych magazynach radzą nam: „onanizuj się, ile dusza zapragnie", to może wahadło wychyliło się zbyt daleko? Jasne, że dawniejsze absurdy na temat masturbacji, które wyrządziły tyle szkód, należało odrzucić, co właśnie bardzo skutecznie uczyniono. Może jednak, pozbywszy się nonsensownych poglądów, poszliśmy zbyt daleko w przeciwnym kierunku.
Masturbacja, podobnie jak inne substytuty aktywności społeczno-towarzyskiej, jest mniej wartościową formą intymności. Wszystko, co robi się samemu, a co jest namiastką czegoś, co robi się z inną osobą, musi być z konieczności gorsze niż autentyczny akt intymności cielesnej, a zasada ta odnosi się zarówno do masturbacji jak do każdej innej formy autointymności.
Gdy nie ma szans na nic lepszego, wtedy rzecz jasna nie istnieje żaden rzeczowy argument przeciwko takim czynnościom zastępczym. Przypuśćmy jednak, że jest nadzieja na coś lepszego w bliskiej przyszłości, czy nie powstaje wtedy niebezpieczeństwo obsesyjnego przywiązania się do mniej wartościowych aktów zastępczych, które potem utrudniają przejście do właściwego współżycia?
We współczesnym poradnictwie dla onanizujących się kobiet podkreśla się, że każda kobieta powinna wypracować sobie własny styl masturbacji i że należy zarezerwować kilka godzin w tygodniu na wypróbowanie nowego wzorca reagowania.
Informuje się ją, że gdy już tak wytrenuje własne ciało, będzie mogła wskazywać mężczyźnie pozycje dostarczające jej maksymalnych doznań podczas stosunków. Takie podejście jest przynajmniej uczciwe: kobieta wypracowuje sobie i ustala zadowalający ją wzorzec, a potem już od mężczyzny zależy, czy będzie ją w stanie odpowiednio obsłużyć. Tak wytrenowane ciało kobiety ma się stać „wspaniałym instrumentem miłości". Być może, jest to znakomite jako system dostarczający samotnej czy sfrustrowanej kobiecie wielkich satysfakcji seksualnych, ale jako sposób na wzbogacanie uczuć miłosnych pozostawia chyba coś niecoś do życzenia.
Całkowicie pomija się tu fakt, że akt płciowy u ludzi jest czymś więcej niż świadczeniem sobie usług seksualnych.
Traktowanie intensywnych i wzajemnych przejawów intymności cielesnej według ustalonych wcześniej wzorców opartych na schemacie zapotrzebowanie-zaspokojenie jest stawianiem sprawy na głowie. Nie jest to wcale lepsze od sytuacji, gdy męską aktywność traktuje się jako substytut masturbacji - zamiast odwrotnie.
Podobnie gdy mężczyzna ulegnie obsesji na punkcie jakiegoś szczególnego rodzaju masturbacji ręcznej, może zacząć traktować kobiecą pochwę jako substytut własnej ręki - zamiast odwrotnie.
Takie podejście do aktu płciowego oznacza zredukowanie partnera do roli urządzenia pobudzającego, zamiast traktować go jako kochającą, pełnowartościową istotę w intymnym związku. Zbytnie akcentowanie znaczenia zaawansowanych technik masturbacyjnych nie jest więc chyba czymś tak zupełnie niewinnym, jak pragnie to nam wmówić współczesny „nowy liberalizm".
Oczywiście takie ostrzeżenie nie może być traktowane jako pretekst do ponownego wprowadzenia dawnych ograniczeń, u podłoża których leżało poczucie winy i które zakazywały praktykowania autointymności. Jeśli nawet wahadło wychyliło się nieco zbyt daleko, znajdujemy się w dużo lepszej sytuacji niż nasi niedawni przodkowie i powinniśmy być wdzięczni dwudziestowiecznym reformatorom w dziedzinie seksualizmu, dzięki którym stało się to możliwe. Prawdopodobnie groźba obsesji na punkcie autointymności nie będzie zbyt poważna.
Gdy dwoje ludzi kocha się naprawdę, intensywność uczuciowa ich związku zdoła zapewne odsunąć na margines wszystkie dotychczasowe wzorce samotnego zaspokajania własnych potrzeb i umożliwi coraz większy i nieskrępowany wzrost wzajemnych interakcji seksualnych. Jeśli ich związek jest zbyt słaby i stanie się inaczej, to przynajmniej będą mogli cieszyć się wzajemną wymianą finezyjnych przejawów stymulacji erotycznej. Jest to dużo lepsze niż sytuacja z czasów wiktoriańskich, kiedy małżonkowie uważali, że muszą jak najszybciej „spełnić ten przykry obowiązek", zanim błogo zapadną w sen.