Intymność

Masturbacja wczoraj i dzisiaj

Masturbacja wczoraj i dzisiaj

Samo określenie, jak się zdaje, pochodzi od wyrazu manustupare - „plugawić za pomocą ręki", co odzwierciedla fakt, że najczęściej spotykana metoda autostymulacji seksualnej polega na kontakcie ręka-genitalia. U mężczyzn oznacza to zazwyczaj uchwycenie dłonią członka i rytmiczne poruszanie ręką w górę i w dół.

 

Ręka odgrywa wtedy jednocześnie dwie role symboliczne. Ruchy w górę i w dół wzdłuż członka naśladują ruchy kopulacyjne samego mężczyzny, natomiast obejmująca członek dłoń służy jako pseudopochwa.

Odpowiednia czynność u kobiet polega na pocieraniu łechtaczki palcami. Palce funkcjonują tu jako substytuty rytmicznego nacisku wywieranego pośrednio na łechtaczkę dzięki rytmicznym ruchom kopulacyjnym mężczyzny.

Inne metody stosowane przez kobiety polegają na pocieraniu warg sromowych lub rytmicznym wsuwaniu palców do pochwy, kiedy to palce służą za substytuty męskiego członka. Jeszcze inną techniką jest pocieranie ud, podczas którego uda przyciskają się do siebie, czemu towarzyszy napinanie i rozluźnianie wewnętrznych mięśni i rytmiczny nacisk na ściśnięte genitalia.

Badania prowadzone w połowie minionego stulecia wykazały, że masturbacja jest niezmiernie częstą formą autointymności i że znakomita większość ludzi oddaje się jej w jakimś okresie życia.

Chociaż zjawisko to zawsze stanowiło tylko zaledwie nieszkodliwy substytut interpersonalnego aktu płciowego, społeczeństwo odnosiło się do niego różnie w różnych okresach historii. Jak się zdaje, masturbacja była powszechnie praktykowana przez plemiona pierwotne, ale zazwyczaj traktowano ją wówczas jako coś humorystycznego i wskazującego na nieudolność w normalnym współżyciu.

 

Spojrzenie w przeszłość

Zupełnie inny i znacznie mniej zdrowy pogląd panował w dawnych wiekach w naszych kulturach, kiedy podejmowano poważne wysiłki, aby całkowicie stłumić u ludzi te skłonności. W osiemnastym wieku masturbacja została potępiona jako „ohydny grzech samoplugawienia się".

W dziewiętnastym wieku stała się „potwornym i wyniszczającym nałogiem samogwałtu", a w czasach wiktoriańskich młodym damom nie wolno było się podmywać, gdyż wymagało to pocierania genitaliów, co, wykonywane regularnie, mogłoby „wywołać nieczyste myśli". Grzeszny bidet francuski nie został wpuszczony na teren Anglii.

W pierwszych latach dwudziestego wieku masturbacja przestała budzić grozę, otrzymując tylko miano „brzydkiego nałogu", ale autorytety religijne były poważnie zaniepokojone tym, że mógł on dostarczać onaniście satysfakcji zmysłowej. Dopuszczano jednak, że „wydzielanie nasienia dla celów medycznych może być zgodne z prawem, jeśli tylko następuje bez uzyskania przyjemności".

Pod koniec pierwszej połowy dwudziestego wieku stosunek do masturbacji uległ radykalnej zmianie i wreszcie zdecydowanie oznajmiono, że jest to „rzecz normalna i nieszkodliwa dla osób w każdym wieku". W ubiegłym dwudziestoleciu kultywowano to nowe podejście, aż wreszcie w roku 1971 poważny magazyn dla kobiet mógł sobie pozwolić na umieszczenie w dziale porad następującej opinii, która zdumiałaby czytelników epoki wiktoriańskiej: „Masturbacja... jest praktyką rozsądną, normalną i zdrową... ćwiczysz swoje ciało, aby stało się wspaniałym instrumentem miłości. Onanizuj się, ile dusza zapragnie".

Dzisiejszy młodociany, który przy braku możliwości normalnego współżycia ma ochotę uwolnić się od napięcia, stosując tę formę autointymności seksualnej, jest w szczęśliwym położeniu. Młodocianemu żyjącemu w dawniejszych czasach nie tylko nie pozwalano swobodnie oddawać się tej czynności, ale za jej uprawianie surowo go karano. 

 

Masturbacja karalna

W ostatnich dwóch stuleciach stosowano cały szereg niekiedy zupełnie dla nas niewiarygodnych surowych ograniczeń. Młodemu złoczyńcy zakładano na przykład srebrną obrączkę na specjalnie przekłuty w tym celu napletek. Inną możliwością było założenie na członek kolczastej opaski, która kłuła, gdy tylko zaczął on ulegać wzwodowi.

Zalecanym „lekarstwem" bywało smarowanie członka czerwoną maścią rtęciową, dzięki czemu pokrywał się on pęcherzami. Dojrzewające dzieci płci obojga zmuszano niekiedy do spania z rękami związanymi lub przywiązanymi do łóżka, aby zapobiec nocnym „zabawom z samym sobą". Czasami nakładano im też uwspółcześnione wersje pasów cnoty.

Młode niewiasty musiały znosić okaleczenia łechtaczki spowodowane jej przypalaniem albo całkowitym chirurgicznym usunięciem, młodzieńcom zaś niektóre autorytety medyczne zalecały obrzezanie jako środek na wyzwolenie się ze „złowrogiego nałogu" autostymulacji.

Na szczęście, z jednym wyjątkiem, jakim jest obrzezanie, żaden z tych bolesnych i niebezpiecznych zwyczajów nie jest dziś powszechnie praktykowany. Jak się wydaje, staroświecka dążność społeczeństwa do okaleczania swojego dorastającego potomstwa została wreszcie poskromiona. Pamiętając o tym, warto teraz zrobić małą dygresję i zastanowić się, dlaczego ta ogólna zmiana nie obejmuje stosunku do owego dziwnego rytuału obrzezania.

Obecnie nie uzasadnia się go już potrzebą przeciwdziałania masturbacji. Napletek noworodka płci męskiej usuwa się z przyczyn „religijnych, medycznych lub higienicznych". Częstotliwość tego zabiegu jest różna w różnych krajach. Panuje opinia, że w Wielkiej Brytanii zabieg ten wykonuje się u mniej niż połowy noworodków płci męskiej, natomiast w Stanach Zjednoczonych wedle niektórych źródeł liczba ta sięga aż 85 procent.

 

Medycznym uzasadnieniem usunięcia napletka jest opinia, że w ten sposób zapobiega się pewnym (niezmiernie rzadkim) chorobom. Zdarzają się one jednak tylko wtedy, gdy nie pozbawiony napletka człowiek zaniedbuje utrzymywanie członka w czystości przez proste ściągnięcie napletka i umycie żołędzi. Gdy robi się to regularnie, według autorytetów medycznych zagrożenie schorzeniem jest identyczne u osób obrzezanych i nieobrzezanych. Ponieważ w większości obrzezanie nie jest wykonywane z przyczyn religijnych i nie uzasadniają go dostatecznie względy medyczne, prawdziwa przyczyna tych tysięcy okaleczeń organu płciowego wykonywanych każdego roku na męskich noworodkach pozostaje zagadką.

 

Gwałt na penisie

Określony ostatnio przez jednego z lekarzy amerykańskich jako „gwałt na męskim członku", zabieg ten wydaje się przeżytkiem po dawno minionych kulturach. Od najdawniejszych czasów był on powszechnie wykonywany wśród plemion afrykańskich i został przejęty przez starożytny Egipt, gdzie kapłani-lekarze dbali o to, by żaden szanujący się osobnik płci męskiej nie zachował swojego napletka.

Z powodu stygmatu społecznego związanego z nieobrzezaniem napletka Żydzi przejęli ten rytuał od Egipcjan i uczynili go jeszcze bardziej obowiązującym dla wszystkich męskich wyznawców swojej religii. Gdy zaczął on obowiązywać jako „prawo" społeczne i religijne, zapomniano, na czym polegało jego pierwotne znaczenie, i obecnie niełatwo dotrzeć do jego właściwych źródeł.

Nawet u plemion afrykańskich, gdzie stanowi on część skomplikowanego ceremoniału inicjacyjnego, mówi się o nim zwykle po prostu jako o „obyczaju", ale współcześni badacze proponują tu szereg różnych wyjaśnień.

 

Napletek atrybutem kobiecości?

Jedna z tych koncepcji głosi, że napletek męski był uważany za atrybut kobiecości, zapewne dlatego, że zakrywał żołądź organu męskiego, podobnie jak wargi sromowe zakrywają żeński otwór rodny. Zgodnie z tym sposobem myślenia łechtaczkę uznawano za organ męski, gdy więc chłopcy i dziewczyny osiągali wiek dojrzałości płciowej, mogli osiągnąć wyższy stopień wierności idealnemu obrazowi swojej płci przez usunięcie niestosownych atrybutów płci przeciwnej. Innym proponowanym wyjaśnieniem było to, że zrzucenie napletka ma być symboliczną imitacją zrzucenia skóry przez węża, co, jak powszechnie sądzono, miało czynić węża nieśmiertelnym, ponieważ po każdym zrzuceniu skóry pojawiał się on w nowym blasku.

 

Symboliczne równanie było tu dość proste: wąż = fallus, skóra węża = napletek.

 

Istnieje jeszcze wiele pomysłowych wyjaśnień, ale gdy na zjawisko okaleczenia płciowego patrzy się jako na całość, wszystkie one wydają się nieprzekonujące. Wcześniej czy później, w takiej czy innej postaci zwyczaj ten zagościł niemal w każdym zakątku globu w tysiącach różnych kultur. Nie zawsze polegał on na zwykłym usunięciu napletka czy łechtaczki. Niekiedy usuwano większy fragment lub też okaleczenie polegało raczej na nacięciu czy rozcięciu niż na usunięciu.

W niektórych plemionach dziewczynkę lub kobietę odzierano nie tylko z łechtaczki, ale i z warg sromowych, a w innych chłopca lub mężczyznę w bolesny sposób pozbawiano całej skóry pokrywającej podbrzusze, okolice miednicy, krocze i wewnętrzną powierzchnię nóg, albo też poddawano go ciężkiemu doświadczeniu w postaci rozcięcia członka na pół na całej jego długości. Jedynym wspólnym czynnikiem wydaje się to, że dorośli dopuszczali się mechanicznego uszkadzania genitaliów swojego potomstwa.

 

Czas mija a my dalej swoje...

Dlaczego ten przejaw agresji dorosłych w postaci obrzezania przetrwał do dziś? Kwestia ta wymaga dokładniejszego zbadania przez współczesną medycynę. Od ubiegłego wieku, kiedy to podejmowano drastyczne środki przeciw masturbacji, młode kobiety nie były już poddawane takim doświadczeniom, zapewne dlatego, że inaczej niż u chłopców, nie istniały żadne względy higieniczne, które mogłyby uzasadniać usuwanie jakichkolwiek fragmentów kobiecych narządów płciowych.

Gdyby uznano, że łechtaczka jest czymś niehigienicznym, i w ten sposób znaleziono medyczne uzasadnienie dla jej usuwania, kobieta zostałaby w dużej mierze pozbawiona możliwości reagowania na bodźce seksualne. Natomiast wykonane ostatnio dokładne badania wykazały, że w wyniku usunięcia napletka prącie niewiele lub nic nie traci ze swojej wrażliwości i dlatego mężczyźni okaleczeni w ten sposób przez współczesnych następców dawnych znachorów nie doświadczają przynajmniej ubytku swojej sprawności seksualnej.

Te same współczesne badania wykazują naturalnie kompletną bałamutność dawnych argumentów na rzecz zapobiegania masturbacji za pomocą chirurgicznego usuwania napletka. Okaleczony czy nie okaleczony, mężczyzna potrafi bez przeszkód osiągnąć zadowolenie seksualne dzięki samotnemu oddawaniu się autointymności seksualnej.

Sumując, można by więc powiedzieć, że chociaż w społecznościach „cywilizowanych" zaniechano pradawnych zabiegów na członku, obrzezanie przetrwało w tak szerokim zakresie, gdyż jest to jedyny zabieg, który nie upośledza aktywności seksualnej i który uzyskał jednocześnie szacowną przykrywkę w postaci uzasadnienia medycznego. 

 

Wróćmy do masturbacji

Wracając do samej masturbacji, pozostaje jeszcze kwestia, czy w atmosferze świeżo zdobytej swobody, w której pod koniec dwudziestego wieku odbywać się mogą praktyki samostymulacyjne, istnieją jeszcze jakieś czyhające na nas niebezpieczeństwa? Jeśli artykuły w popularnych magazynach radzą nam: „onanizuj się, ile dusza zapragnie", to może wahadło wychyliło się zbyt daleko?

Jasne, że dawniejsze absurdy na temat masturbacji, które wyrządziły tyle szkód, należało odrzucić, co właśnie bardzo skutecznie uczyniono. Może jednak, pozbywszy się nonsensownych poglądów, poszliśmy zbyt daleko w przeciwnym kierunku. Przecież mimo wszystko masturbacja, podobnie jak inne substytuty aktywności społeczno-towarzyskiej, omawiane w poprzednich rozdziałach, jest mniej wartościową formą intymności.

Wszystko, co robi się samemu, a co jest namiastką czegoś, co robi się z inną osobą, musi być z konieczności gorsze niż autentyczny akt intymności cielesnej, a zasada ta odnosi się zarówno do masturbacji jak do każdej innej formy autointymności. Gdy nie ma szans na nic lepszego, wtedy rzecz jasna nie istnieje żaden rzeczowy argument przeciwko takim czynnościom zastępczym. Przypuśćmy jednak, że jest nadzieja na coś lepszego w bliskiej przyszłości, czy nie powstaje wtedy niebezpieczeństwo obsesyjnego przywiązania się do mniej wartościowych aktów zastępczych, które potem utrudniają przejście do właściwego współżycia?

 

Co kraj to obyczaj

We współczesnym poradnictwie dla onanizujących się kobiet podkreśla się, że każda kobieta powinna wypracować sobie własny styl masturbacji i że należy zarezerwować kilka godzin w tygodniu na wypróbowanie nowego wzorca reagowania. Informuje się ją, że gdy już tak wytrenuje własne ciało, będzie mogła wskazywać mężczyźnie pozycje dostarczające jej maksymalnych doznań podczas stosunków. Takie podejście jest przynajmniej uczciwe: kobieta wypracowuje sobie i ustala zadowalający ją wzorzec, a potem już od mężczyzny zależy, czy będzie ją w stanie odpowiednio obsłużyć. Tak wytrenowane ciało kobiety ma się stać „wspaniałym instrumentem miłości".

Być może, jest to znakomite jako system dostarczający samotnej czy sfrustrowanej kobiecie wielkich satysfakcji seksualnych, ale jako sposób na wzbogacanie uczuć miłosnych pozostawia chyba coś niecoś do życzenia. Całkowicie pomija się tu fakt, że akt płciowy u ludzi jest czymś więcej niż świadczeniem sobie usług seksualnych.

Traktowanie intensywnych i wzajemnych przejawów intymności cielesnej według ustalonych wcześniej wzorców opartych na schemacie zapotrzebowanie-zaspokojenie jest stawianiem sprawy na głowie. Nie jest to wcale lepsze od sytuacji, gdy męską aktywność traktuje się jako substytut masturbacji - zamiast odwrotnie.

Podobnie gdy mężczyzna ulegnie obsesji na punkcie jakiegoś szczególnego rodzaju masturbacji ręcznej, może zacząć traktować kobiecą pochwę jako substytut własnej ręki - zamiast odwrotnie. Takie podejście do aktu płciowego oznacza zredukowanie partnera do roli urządzenia pobudzającego, zamiast traktować go jako kochającą, pełnowartościową istotę w intymnym związku. Zbytnie akcentowanie znaczenia zaawansowanych technik masturbacyjnych nie jest więc chyba czymś tak zupełnie niewinnym, jak pragnie to nam wmówić współczesny „nowy liberalizm".

Trzeba jednak z całym naciskiem podkreślić, że takie ostrzeżenie nie może być traktowane jako pretekst do ponownego wprowadzenia dawnych ograniczeń, u podłoża których leżało poczucie winy i które zakazywały praktykowania autointymności. Jeśli nawet wahadło wychyliło się nieco zbyt daleko, znajdujemy się w dużo lepszej sytuacji niż nasi niedawni przodkowie i powinniśmy być wdzięczni dwudziestowiecznym reformatorom w dziedzinie seksualizmu, dzięki którym stało się to możliwe.

Prawdopodobnie groźba obsesji na punkcie autointymności nie będzie zbyt poważna. Gdy dwoje ludzi kocha się naprawdę, intensywność uczuciowa ich związku zdoła zapewne odsunąć na margines wszystkie dotychczasowe wzorce samotnego zaspokajania własnych potrzeb i umożliwi coraz większy i nieskrępowany wzrost wzajemnych interakcji seksualnych.

 

Jeśli ich związek jest zbyt słaby i stanie się inaczej, to przynajmniej będą mogli cieszyć się wzajemną wymianą finezyjnych przejawów stymulacji erotycznej. Jest to dużo lepsze niż sytuacja z czasów wiktoriańskich, kiedy małżonkowie uważali, że muszą jak najszybciej „spełnić ten przykry obowiązek", zanim błogo zapadną w sen.